Sudety

Wspomnienia z Pielgrzymki rowerowej w Sudety

25.06.2016 – 02.07.2016

________________________________________________________________________________

Pielgrzymka Sudety – Pielgrzymka all inclusive

Skąd to określenie?

Ano stąd, że mieliśmy „w cenie” zapewnioną całą organizację Pielgrzymki i pilotaż pod opieką przewodników grupy, wykupiono nam porządne noclegi, przewóz rowerów, wsparcie „wozu technicznego” na całej trasie, ubezpieczenie, obiady, zwiedzanie, bilety wstępu i miejscowych przewodników. Słowem – wszystko. A nawet więcej, o czym opowiem w moim pielgrzymkowym wspomnieniu z elementami w stylu pisarski(e) selfie.

Przyznam…

że podczas tej trudnej kondycyjnie Pielgrzymki przeżywałem duchowe wzloty i upadki, które układały się niekiedy w ten sposób: wzloty – podczas zjazdów, gdy czułem radość i satysfakcję, a upadki – ducha – podczas mozolnych podjazdów, gdy starałem się wyrównywać oddech i wytrwale utrzymywać tempo. Właśnie wtedy nachodziły mnie rozmyślania i refleksje… Akurat w tych okresach był też najlepszy czas na modlitwę. Panie Jezu, gdy słabłem – podjeżdżając – jechałem za Tobą. A podczas zjazdów? Jeśli pozwalałeś się wyprzedzić, to może po to, żebym pamiętał, że jeśli Ty jesteś na pierwszym miejscu, to wszystko jest na swoim miejscu. Nawet na Pielgrzymce all inclusive.

 Trasę organizował i prowadził…

Andrzej – nasz pielgrzymkowy generał. Warto zastanowić się nad tym, jak wiele czasu poświęcił na przygotowania do wyjazdu i jak bardzo był zaangażowany podczas Pielgrzymki. Wielkie dzięki, Andrzeju! Pod jego wodzą i przy wsparciu jego pułkowników – przewodników grupy, przemierzyliśmy pół tysiąca kilometrów po Ziemi Dolnośląskiej, z Nysy przez Sudety i Legnicę do Wrocławia. Przez osiem dni zwiedziliśmy kilkanaście miast, miasteczek, uzdrowisk, kościołów, zamków i klasztorów, a do tego przebyliśmy wspaniałe góry i naoglądaliśmy się widoków, które cieszyły oko i serce. Dopiero po zdjęciach widać jak wiele obejrzeliśmy. Przebyliśmy imponującą trasę i warto docenić nie tylko jej długość, ale i górzysty charakter oraz przebogaty program.

W Nysie rozpoczęliśmy…

i trasę rowerową i zwiedzanie. Tam po raz pierwszy usłyszeliśmy, ileż to Warszawa zawdzięcza dolnośląskim miasteczkom i kościołom, jak wiele cegieł i cennego wyposażenia przewieziono do zrujnowanej stolicy. Ten motyw powtórzył się jeszcze kilkukrotnie w innych zwiedzanych przez nas miejscowościach. Należy przyznać, że nawet jeśli takie uszczuplenie było bolesne dla tych świątyń, to i tak zrobiły na nas duże wrażenie. Pierwszego dnia zwiedzaliśmy jeszcze Głuchołazy i w ogromnym upale, przejeżdżając przez przygraniczne tereny po czeskiej stronie granicy, dotarliśmy do uroczego Paczkowa, zwanego niekiedy „polskim Carcasonne”.

Kopalnia złota…

w Złotym Stoku ochroniła nas, choć na trochę, przed ulewnym deszczem, który od rana następnego dnia okropnie nas nękał. Podczas zwiedzania chętni mieli okazję, aby przekonać się jak ciężki jest kilogram złota ;-) . Kopalnię częściowo przemierzaliśmy łódką, którą pływaliśmy po zalanej sztolni, słuchając turystycznych anegdot serwowanych nam przez przewodnika.

Do Kłodzka najpierw mieliśmy pod górkę…

bo trzeba było mozolnie wjechać na Przełęcz Kłodzką, a dopiero stamtąd mogliśmy pomknąć na obiad do miasta. Wjechaliśmy wprost na most z figurą św. Jana Nepomucena, który często porównuje się z mostem Karola w Pradze. Tuż obok zjedliśmy posiłek, a potem ruszyliśmy do Polanicy Zdrój, pierwszego z przepięknych kłodzkich uzdrowisk, które odwiedziliśmy. Popołudniowy odpoczynek w tym eleganckim kurorcie był nagrodą za całodniowy trud na trasie.

Na szczycie Szczytnika nad Szczytną…

udostępniono nam fajne miejsce na grilla. To Andrzej nas tam zaprosił i zafundował całej grupie wieczorną biesiadę. Rozsiedliśmy się, czekając na swoje porcje, podczas gdy na ruszcie skwierczały dla nas kiełbaski. Szafarzy było trzech: Artur, Krzysztof i Zygmunt. Uwijali się przy grillu i obsługiwali całą naszą pielgrzymkę. Nakarmili wszystkich. All inclusive. A gdy już byliśmy syci, zadowoleni i rozgadani, to dopiero sami zjedli. Dzięki, Panowie!

 Pochmurny zimny poranek…

od samego początku nieciekawie zapowiadał kolejny dzień. Zwyczajna krzątanina, bieganie po schodach, toaleta, śniadanie. Pogoda okropna, znowu lało. „A ten to zawsze uśmiechnięty” – usłyszałem czyjąś uwagę za plecami. Cieszyć się, że ktoś dostrzega optymistyczną chęć zmagania się z nowym dniem, czy też ubolewać nad tym, że nawet na Pielgrzymce niekiedy brakuje pogody … ducha ?

Duszniki Zdrój i Kudowa Zdrój…

urzekły nas swoją atmosferą. Spacerowaliśmy po parkach zdrojowych, odwiedziliśmy pijalnie wód leczniczych, oglądaliśmy okazałe sanatoria i pensjonaty. W tych uzdrowiskowych perełkach wypoczywali tacy słynni artyści jak Fryderyk Chopin. Zwiedziliśmy również niezwykłą kaplicę czaszek w Czermnej. To co tam zobaczyliśmy, będziemy długo pamiętać.

Przez Góry Stołowe przejechaliśmy Drogą Stu Zakrętów…

pokonując długi męczący podjazd: 400 m przewyższenia na odcinku 8 km. Mnóstwo czasu na rozmyślania. Walka ze zmęczeniem i słabością nastrajała refleksyjnie. Powierzałem wtedy Panu Bogu moje pielgrzymkowe obserwacje: czy znosić pouczanie innych, czy może praktykować pouczanie innych? Jak postępować, aby pielgrzymkowy wyjazd nie przemienił się – chwilami – w udrękę?

Karłów oznaczał koniec podjazdu…

zasłużony odpoczynek i obiad, po którym ruszyliśmy dalej, tym razem w dół do Radkowa. To, co z takim trudem daliśmy z siebie jadąc pod górę, zostało nam „zwrócone” podczas zjazdu, w dużej mierze na hamulcach. A to dlatego, że Droga Stu Zakrętów jest po drugiej stronie Gór Stołowych nie tylko bardziej kręta, ale i stromsza niż ta, którą podjeżdżaliśmy od Kudowy. Na koniec dnia malowniczą drogą dojechaliśmy spokojnie do Wambierzyc.

Irka dopadła infekcja…

na tyle poważna, że kompletnie stracił głos. Jakże to, aż chciało się zawołać po sienkiewiczowsku: „Panie pułkowniku! Na rower nie siadasz?! Na szlak pielgrzymów nie wzywasz?!” Na szczęście było to 28 czerwca, kiedy przypada wspomnienie świętego Ireneusza. Z tej okazji chrypiący Irek obdzielił nas imieninowymi cukierkami, którymi choć trochę osłodził nam swoją nieobecność na trasie. A my, podczas Mszy św. w Wambierzycach, wznieśliśmy nasze modlitwy do jego patrona z prośbą o wstawiennictwo. Pomogło na pewno, wraz z obficie aplikowanymi najróżniejszymi lekarstwami, bo Irek już wkrótce znowu niezmordowanie pełnił powierzoną mu funkcję.

Nowa Ruda jest lepsza niż…

właśnie taką sentencją pani z informacji turystycznej w Nowej Rudzie zachęciła nas do zwiedzania swojego miasteczka. W kilka minut potrafiła z takim entuzjazmem pochwalić miejscowe atrakcje, że zapragnęliśmy je poznać. Jedną z nich miała być wyjątkowa kawiarnia, w której kawy i herbaty są komponowane dla każdego gościa indywidualnie. To się nazywa all inclusive! A inną atrakcją była możliwością obejrzenia panoramy Sudetów z pobliskiej Góry św. Anny. Kilkoro z nas ochoczo podjęło to wyzwanie i pojechało tam rowerami. Okazało się, że był to nasz najstromszy podjazd, wręcz morderczy. Wystarczy porównać: na Drodze Stu Zakrętów mieliśmy średnie nachylenie 5%, a tu – aż 9%. A na szczycie, z wieży widokowej, rozkoszowaliśmy się wspaniałym widokiem gór. Było cudnie!

Przelot przez Głuszycę i Wałbrzych…

bo tak należałoby raczej nazwać tę szaleńczą jazdę do Książa, był spowodowany chęcią zdążenia na umówione zwiedzanie zamku. Naszym przewodnikiem był młody chłopak, który oprowadzał nas po tym ogromnym zamczysku i jego rozległych ogrodach. Opowiadał o historii z taką pasją, że aż chciało się razem z nim rozwikłać tajemnice podziemi zamkowych.

Jak zamek – to Książ, ale jak klasztor – to…

Krzeszów, gdzie można było przekonać się, jak wygląda okazały cysterski klasztor, choć może nie wszystkich musiało to interesować, bo niektórych zwiedzanie nudzi. Obejrzeliśmy zabytkowy kościół z dwiema wspaniałymi wieżami. Szczególne wrażenie robił barokowy wystrój, będący połączeniem przepychu i dostojeństwa. Takie oto perełki dolnośląskiej architektury mogliśmy podziwiać. Jednak nie zabawiliśmy tam zbyt długo, bo trzeba było ruszać dalej.

Rozdzieliliśmy się…

gdzieś w okolicach Kamiennej Góry. Jedna grupa pojechała ruchliwą szosą na Przełęcz Kowarską, pokonując wzniesienie i dyskomfort jazdy wśród wyprzedzających aut. Tymczasem druga grupa pojechała Starym Traktem Kamiennogórskim, który wiódł nas przez coraz mniejsze miejscowości i „coraz bardziej w las”. Skończył się asfalt, a my dalej niezmordowanie „darliśmy” w górę. Aż wreszcie znaleźliśmy się na przepięknej polanie, skąd rozpościerał się fantastyczny widok na okoliczne pasma Sudetów. Co za miejsce – all inclusive! Znajdowaliśmy się ok. 80 m powyżej poziomu Przełęczy Kowarskiej, do której potem zjechaliśmy leśnymi drogami, a stamtąd – szybkim zjazdem do samych Kowar. Dalej grupkami mieliśmy gnać do Karpacza na obiad.

 Na kolejnym męczącym podjeździe…

znowu dopadły mnie pielgrzymkowe obserwacje i znowu zaczęły się rozważania, np. takie: jeśli jedzie się po szosie nieprzepisowo, to pielgrzymkowa kamizelka usprawiedliwia, czy raczej – zobowiązuje?

Tymczasem Karpacz…

całkowicie nas rozczłonkował: podjeżdżając stopniowo dzieliliśmy się na coraz mniejsze grupki i grupeczki, a potem – to już była tylko samotna jazda. I jaka długa, bo Karpacz okazał się niezwykle rozciągnięty i gdy wreszcie się skończył, to jednak należało pedałować dalej, ponieważ celem był dopiero Karpacz Górny. A ten – wiadomo – miał być zapewne gdzieś tam w górze, więc jechało się stale i wciąż pod górę, ale żeby aż tyle? A do tego padał coraz gorszy deszcz. Gdzież ta obiecana restauracja, jak jej tam – Odessa? Odyseja? W końcu dojechałem, choć było ciężko, jak (chyba) nam wszystkim. Za to w środku – sucho i ciepło, można było odpocząć i coś zjeść. All inclusive.

A świątynię Wang postawili jeszcze wyżej…

ale tam już nie wjechałem, tylko zapchałem rower pod sam kościół i delektowałem się wraz z innymi pielgrzymami jego piękną sylwetką. Rozpogodziło się i mogliśmy chłonąć wspaniałe widoki. To było najwyżej położone miejsce, które osiągnęliśmy podczas naszej Pielgrzymki i tak się składa, że to właśnie tam stała świątynia na chwałę Bożą. A gdy zaczęło się robić późno, ruszyliśmy w dół, bo jeszcze czekała nas spora część trasy na nocleg. Co to była za jazda! Droga prowadziła cały czas z górki i nasz peleton nieźle się rozkręcił. Po tak znojnym dniu jednak potrafiliśmy dość żwawo śmigać na zasłużony odpoczynek, mknąc wprost do Jeleniej Góry. A tam, wieczorową porą, na ryneczku, w podcieniach, w ogródku restauracyjnym, posiedzieliśmy sobie błogo… wspólnie ciesząc się swoim towarzystwem.

Znowu mieliśmy długi żmudny podjazd (ostatni!)…

tym razem w miejscowości o nazwie Podgórki. I to mi się właśnie podobało, że przynajmniej było wiadomo z góry, a raczej z dołu, że będziemy tam mieli pod górkę. Warto przy tej okazji wspomnieć, że gdy na ciężkich podjazdach ktoś z łatwością wszystkich wyprzedzał, to najczęściej oznaczało, że po prostu jedzie na „elektryku”. Doświadczyłem tego, że czasami słyszało się życzliwą zachętę ze strony „rowerowego elektryka”, a wtedy było lżej kontynuować jazdę w swoim tempie.

Złotoryja: to złote miasteczko…

które napotkaliśmy na szlaku naszej Pielgrzymki, zawdzięcza swój niegdysiejszy dostatek ryciu – to znaczy wydobyciu – złota. Tak przynajmniej wytłumaczyłem sobie nazwę Złotoryi, która wzbogaciła się na tym szlachetnym kruszcu. Tym razem jednak nie zwiedzaliśmy miejscowej kopalni, poprzestając na urokliwym ryneczku z ratuszem i kościołem. Chętni wspięli się na jego okazałą wieżę, a widoki stamtąd okazały się rewelacyjne. Można było podziwiać panoramę całej starówki i okolic. A potem należało szybko zbiec na dół, spostrzegłszy z góry, jak niektórzy nasi rowerzyści zajadają lody, a to one były tego dnia na wagę… złota, bo panował niemiłosierny upał.

Dojechaliśmy do Legnicy…

gdzie zostaliśmy na nocleg. Oprócz oglądania legnickiej starówki, udaliśmy się do sanktuarium św. Jacka, w którym zdarzył się cud eucharystyczny. O wszystkim dowiedzieliśmy się podczas spotkania z miejscowym księdzem proboszczem.

Ostatni dzień rowerowy…

piątek – rozpoczęliśmy przejazdem do Legnickiego Pola. To tam rozegrała się historyczna bitwa podczas najazdu mongolskiego. Choć Henryk Pobożny dowodzący wojskami księstw polskich poległ, to jednak najeźdźcy zostali powstrzymani i ówczesna chrześcijańska Europa ocalała. Na miejscu bitwy znajduje się bazylika i sanktuarium poświęcone matce poległego księcia, świętej Jadwidze Śląskiej. A w przyległych dawnych zabudowaniach klasztornych i koszarowych mieści się jeden z największych domów opieki w Polsce.

W piątek byliśmy jeszcze w Środzie…

Śląskiej, skąd wkrótce przejęła nas… policja. Tak, bo właśnie tak to mieliśmy zorganizowane, że końcowy etap dojazdu do Wrocławia przebyliśmy pod eskortą panów policjantów na motocyklach. W takiej oficjalnej asyście swobodnie przejechaliśmy przez całe miasto, mimo piątkowych korków, i bezpiecznie dotarliśmy na miejsce ostatniego naszego noclegu. All inclusive. A tam zakończyliśmy trasę na rowerach, które załadowaliśmy na samochód, aby mogły zostać przewiezione do Warszawy.

Wrocław, już bez rowerów…

ale we wspaniałym towarzystwie pielgrzymkowych rowerzystów, była atrakcją samą w sobie. Od piątkowego wieczoru po niemalże sobotnie popołudnie, czyli do czasu odjazdu, spacerowaliśmy po tym urzekającym mieście. Wrażeń mieliśmy tyle, że należałoby się im osobne wspomnienie: bo i zwiedzanie zabytków z przewodnikiem, i zarezerwowane wejście do Panoramy Racławickiej, i spacery po rynku, i kafejkowe posiedzenia, i wspólna kolacja, i pogawędki, i fotki…

A na koniec…

zastanawiając się nad motywami udziału w pielgrzymce rowerowej, doszedłem do przekonania, że jednym z nich, być może najważniejszym, jest poczucie wspólnoty: na trasie, na noclegach, na posiłkach i na Eucharystii. Dlatego wybierając się na pielgrzymkę warto porzucić moje all inclusive po to, żeby przeżyć nasze all inclusive. A wtedy zyska się o wiele więcej, niż się pozornie straciło, czego i ja doświadczyłem na Pielgrzymce Sudety. Dziękuję za to wszystkim organizatorom i uczestnikom. Szczęść Boże!

Zbyszko Pisarski