Moje refleksje z pielgrzymki rowerowej po sanktuariach Bawarii
W dniach od 26 czerwca do 6 lipca 2015 roku w grupie 20 osób przejechaliśmy na rowerach ponad 600 km z Linzu do Monachium. Przez 7 dni rowerowych wznosiliśmy się w górę, łącznie 3250 m. Zjazdów było 3000 m. Zwiedziliśmy 3 zamki, a świątyń i barwnych miasteczek bawarskich nawiedziliśmy bez liku. Na końcu zwiedzaliśmy też Monachium i byliśmy w obozie koncentracyjnym w Dachau.
Podziwialiśmy piękne krajobrazy. Najpierw urocza jazda brzegiem Dunaju, potem wspaniałe łąki, lasy. Wreszcie jazda u podnóża Alp, często krętymi serpentynami, raz w górę, to znów ostro w dół, zawsze po gładkim asfalcie bocznych dróg i ścieżek rowerowych. Czuliśmy się komfortowo i bezpiecznie. Szczególnie upamiętniła mi się cudowna droga ścieżką rowerową brzegiem jeziora, po drugiej stronie którego ciągnęło się pasmo gór. W tym jeziorze, na końcu orzeźwiająca kąpiel. Chyba nigdy nie byliśmy tak spragnieni kąpieli. A tu jeszcze nad nami góry i wspaniałe widoki. Potem obiad, który wówczas szczególnie smakował.
Teraz trudno opisać te wszystkie wrażenia. Była ich moc. Co chwilę jakaś nowa sytuacja, nowe wyzwanie. A my na tych rowerach, w straszny upał, pędzimy, cali szczęśliwi, że dane nam było przeżyć tyle radości z pokonywania samych siebie. I to w takim doborowym towarzystwie. Bo nam wszystkim było ze sobą dobrze. Wszyscy byli szczęśliwi, zadowoleni. Wzajemnie się wspierali i o siebie troszczyli. Miałam uczucie pełnego braterstwa. Szczególnie ważne były chwile wspólnej modlitwy. Zziajani wchodziliśmy do kościoła. A tu rozkoszny chłód, cisza i niezwykle piękne wnętrza. Stawaliśmy oszołomieni pięknem i świętością miejsca. Chłonęliśmy je. Miałam zawsze takie pragnienie zatrzymania w sobie tego co widzę, co czuję, co zachwyca. A tu Janusz zaczyna Koronkę… albo Anioł Pański…, czy Apel Jasnogórski… Wtórują mu pozostali. Zwłaszcza Ula, zawsze z wielką gorliwością i przejęciem, które udzielały się nam wszystkim. Potem włączali się inni. A w moich myślach przesuwały się intencje, z którymi się tu wybrałam. I było pięknie.
Były też modlitwy poranne i wieczorne, a kilka razy okazje do uczestniczenia we mszy św. po polsku.
Wyprawa była świetnie zorganizowana. W to aż trudno uwierzyć, ale nasi kochani Elżbieta i Jacek Michalscy, którzy uwielbiają podróże i zwiedzanie pięknych zabytków kultury, gdy widzą coś szczególnie wartościowego i wartego zobaczenia, to zaraz myślą jak zrobić, żeby jak najwięcej nas mogło to również zobaczyć i tak jak oni mogło się zachwycić. I to Oni wcześniej objechali samochodem te okolice i wypatrzyli te cuda, opracowali dla nas trasę i zorganizowali naszą wyprawę, tak jak wiele poprzednich wypraw. Wszystko tu było przemyślane, tak aby można było jak najwięcej skorzystać, zobaczyć, dowiedzieć się, przy możliwie najniższych kosztach. Pomagał im oczywiście nasz nadzwyczajny Andrzej, który był komandorem i prowadził całą wyprawę, co nie było łatwe. Miała też swój udział Ania. Ale bez Elżbiety i Jacka nic by nie było. Jacek, jak ten dobry duch, odprowadził nas na dworzec w Warszawie i tam błogosławił na drogę a potem witał na lotnisku całych szczęśliwych. Czuliśmy cały czas, że jest duchem z nami, a tylko stan zdrowia uniemożliwił mu fizyczną obecność. Za to Elżbieta asekurowała nas na całej trasie jadąc samochodem z wszystkimi gratami, a na postojach ratowała wsparciem duchowym i wodą. Gdy dojeżdżaliśmy do postoju to z daleka radował nas widok jej wysmukłej sylwetki w kolorowej spódniczce i jej roześmianych oczu. To był znak, że tu będzie chwila wytchnienia, może modlitwa w kościele, zwiedzanie, a może czas na obiad. Wszystko niezwykle miłe i oczekiwane. Widzieliśmy jak się cieszy naszą radością, naszymi zachwytami. To miało być właśnie to.
Rozważam teraz co mi pozostało po tej wyprawie, którą określam jako moją wyprawę życia. Bo chyba nigdy w tak krótkim czasie nie doznałam tylu tak wspaniałych wrażeń, zobaczyłam tyle pięknych rzeczy, nie miałam tylu przeżyć i tak miłych kontaktów z ludźmi. Teraz z zachwytem dzielę się ze wszystkimi swoimi przeżyciami.
Bardzo dużo się nauczyłam i wiele spraw, które znałam, jakoś mi się uporządkowało. Zobaczyłam z innej perspektywy. To co teraz zobaczyłam stało się źródłem refleksji. Chociażby problem Unii Europejskiej i relacji z Niemcami czy naszej wspólnoty europejskiej. Zwiedzamy jeden z zamków. Dowiaduję się, że został on ograbiony w trakcie wojny trzydziestoletniej przez Szwedów. A tu miesiąc wcześniej, w czasie równie wspaniałej pielgrzymki rowerowej po Górach Świętokrzyskich byliśmy na zamku w Krzysztoporze, który również został ograbiony przez Szwedów. Wspólnota losów… Gdy tak bez specjalnego trudu możemy teraz oglądać te cuda kultury i są one dla nas tak dostępne to przestałam myśleć, że to tylko my zostaliśmy wyniszczeni i ograbieni w czasie wojny i tyle straciliśmy. To się jakoś zaciera. Można się przecież spokojne cieszyć tym europejskim dorobkiem i pozbyć się naszych kompleksów narodu wiecznie poszkodowanego i biednego. Nikt nam tej radości nie odbierze. Chociaż swoje pamiętamy, bo o cierpieniach ludzi uwięzionych w Dachau zapomnieć się nie da. Dlatego dobrze, że tam też byliśmy i że tu zakończyła się nasza wędrówka (w ten niemiłosierny upał.). A panoramę Jerozolimską ze scenami biblijnymi to chyba wszyscy jednakowo przeżywamy.
Ciekawe było też nasze zetknięcie z kościołem w Bawarii. Rzucała się w oczy obecność zewnętrznych oznak pobożności. Krzyże przydrożne, duża liczba kościołów, domy przyozdobione malowidłami ze scenami biblijnymi. Wszystkie kościoły otwarte, tak że wejść na modlitwę można w każdej chwili. Zaskoczyło mnie to, jak wielka rzesza młodzieży uczestniczyła w pielgrzymce do sanktuarium maryjnego w Wieskirche. Mamy taką opinię o kościele w krajach zachodnich, że jest coraz mniejsze zapotrzebowanie na życie religijne. A tu jak by tego zaprzeczenie. To też ciekawe doświadczenie. No i ta wielość księży z Polski. To też coś znaczy i pokazuje rolę polskiego Kościoła w Europie.
Ważne były dla mnie kontakty z członkami naszej wyprawy. Byłam ujęta tym, że ja, najstarszy jej członek, jestem tak hołubiona. Wszyscy chcieli mi pomagać i okazywali mi dużo życzliwości. Atmosfera była przyjacielska. Mirka i Basia zawsze znajdowały dla mnie jakiś przytulny kątek i dbały o mnie. Zdarzało się, że, tak juz pod wieczór, jadąc na rowerach obok siebie śpiewałyśmy sobie z Jolą pobożne i wesołe piosenki. Słonce zachodziło i było pięknie. Albo też gadałyśmy miło, o rzeczach wesołych a czasem takich poważniejszych. Znajdowaliśmy też czas i ochotę na bardziej pogłębione rozmowy. Zapamiętałam tę z Alą czy Ulą. Miłe były nasze wieczorne spacery w Fussen, czy wspólne posiady przy bawarskim piwku. Ku naszemu zdziwieniu to polski zakonnik, palotyn z Pasawy, zachęcał nas do picia piwa, a nawet nas nim częstował twierdząc, że w Bawarii to jest obowiązkowe. (Niektórzy poprzestali na soku pomarańczowym). No i ci wspaniali nasi faceci, którzy pilnowali żebyśmy się nie pogubili i razem, cali i zdrowi, dojechali do celu. Jeden Andrzej-komandor z GPS na przedzie wypatrywał drogi a pozostali: Wojtek, Andrzej-Księciunio i jeszcze jeden Andrzej oraz ambitny Zenek, zabezpieczali tyły popędzając opieszałych czy asekurując na zakrętach.. Był też Czarek zawsze dobrze zorientowany i wspomagający nasze braki językowe, ale z powodów rodzinnych musiał nas wcześniej opuścić. Bardzo tego żałowaliśmy. Nasi wierni małżonkowie Małgosia i Bolek trzymali się środka peletonu jadąc dzielnie, równo. No i Ala, która swoim Wojtkiem musiała się dzielić z innymi paniami słabo radzącymi sobie z problemami technicznymi. Na ostrych „podgórkach” nasze wspaniałe, najmłodsze dziewczyny były nie do pokonania. Monika i Jola, a za nimi Ania pruły niezmordowanie. Dopingowało to facetów, którzy nie chcieli być gorsi. Ostatecznie jednak ja ich wyprzedzałam, ale bez specjalnej satysfakcji, bo korzystałam z nieocenionego „wspomagania”. To był mój ratunek na tych górzystych trasach. Trudno nie wspomnieć też o naszym maturzyście Marku, który z ogromną sprawnością prowadził samochód i z niezwykłą cierpliwością i uśmiechem wyciągał spod rozgrzanej plandeki samochodu nasze graty, a potem sprawnie je ładował.
Gdy odbieraliśmy rowery sprzed kościoła bł. Ładysława z Gielniowa trudno nam było się rozstać. A wszyscy byli tacy radośni…
Pozdrawiam Was wszystkich serdecznie. Do zobaczenia na następnej wyprawie.
Elżbieta Ziołkowska